Kometa Donatiego musiała wspaniale wyglądać w pierwszych dniach października 1858 roku, kiedy przechodziła w pobliżu Arktura. Miała wówczas piękne, złotożółte zabarwienie, co według ówczesnych opisów upodabniało ją do dojrzałego kłosa pszenicy. W każdym razie gdyby każdemu z nas wolno było w życiu oglądać tylko jedną ze sławnych komet, piszący te słowa wybrałby kometę Donatiego. Nie znaczy to oczywiście wcale, aby poza nią w XIX wieku nie było innych, również zasługujących na uwagę. Nie mniejszą sensację wywołała bowiem kometa, która w czerwcu 1861 roku niespodziewanie wynurzyła się z promieni słonecznych, a którą już 13 maja zaobserwował australijski astronom amator John Tebbutt. Szybko przemieszczała się ona z południa na północ, lecz wkrótce zniknęła w promieniach Słońca i ponownie zjawiła się dopiero wieczorem 29 czerwca, ale już po jego przeciwnej stronie. W pierwszej chwili wielu ludzi sądziło, że to nieodłączny towarzysz Ziemi wschodzi na zachodzie. W tym bowiem czasie głowa komety była tak wielka, jak tarcza Księżyca w pełni. Świeciła jednak dużo słabiej od niego, bo mało co mocniej niż planeta Jowisz. Znany astronom angielski John F. Herschel obserwował ją w ostatnim dniu czerwca. Znajdowała się wtedy nisko nad horyzontem, lecz jej warkocz miał około 30° długości i sięgał prawie do Gwiazdy Polarnej. Trzy dni później długość warkocza się podwoiła, potem dochodziła nawet do 100°. Miał on kształt wachlarza, co można podziwiać na rysunkach wykonanych przez ówczesnych obserwatorów. Ale ponieważ nie był on wyraźnie zarysowany, każdy z nich widział go nieco inaczej.
Zobacz też..
Długo komety stanowiły wdzięczne pole dla bałamutnych domysłów i równie bezzasadnych przepowiedni astrologicznych. Nie znaczy to jednak wcale, by już w starożytności nie podejmowano próby naukowego wytłumaczenia natury i pochodzenia tych niezwykłych obiektów na niebie. Uczeni i filozofowie greccy uważali komety za twory atmosferyczne, za pewnego rodzaju wyziewy górnych warstw powietrza, za błędne ogniki w ziemskiej atmosferze. Zaliczali je po prostu do tej samej kategorii zjawisk, co błyskawice i pioruny. Pogląd ten popierał sam Arystoteles ze Stagejry, uważany nie tylko w starożytności, ale i w średniowieczu za autorytet naukowy we wszystkich zagadnieniach przyrodniczych. Był on przekonany, że pary ziemne unoszą się do góry i tam zapalają na skutek zbliżenia się do strefy ognia1. Warkocz komety miał więc być płomieniem, który dzięki swej lekkości unosi się prosto do góry lub zostaje odchylony na bok przez wiatry. A zatem według Arystotelesa komety stanowiły bardziej przedmiot badań meteorologii aniżeli astronomii, zaliczał je bowiem do tej samej kategorii zjawisk, co ?gwiazdy spadające” i kule ogniste. A i w tych zjawiskach dopatrywał się rozpłomienionych wyziewów Ziemi.